Skip to content

Mongolia 2005

Na Siemianówce nie brało. No to postanowiliśmy się pofatygować trochę dalej i jak co roku wyruszyliśmy na daleką wyprawę AKW SKISH. Gdzie tym razem? Do Mongolii. Oczywiście znając miejscowe klimaty, wędkowanie z pod lodu w Mongolii postanowiliśmy odbyć w marcu (miał być już cieńszy lód :-)).

Wyjazd z Białego 11 marca 2005 z ranka. Jedziemy w siedem osób: dwóch Lonków (Lonek właściwy i Maciek), Dyzio, Lechu, Karolek, Sitek i ja (Rafał). Czeka nas długi lot: Warszawa - Moskwa i dalej Moskwa - Ułan-Bator. Podróż przebiegła w zasadzie bez większych ekscesów, no może nie licząc faktu, że w Moskwie samolot miał opóźnienie, przez co koczowaliśmy kilka godzin dłużej na lotnisku. Skutek był łatwy do przewidzenia – zgubiły nas sklepy bezcłowe. No, ale ostatecznie na pokład rosyjskiego samoloty linii AEROFLOT nas jednak wpuścili (duża w tym zasługa Karola).

Acha, no i oczywiście na lotnisku w Warszawie musieliśmy dopłacił za nadbagaż. Wzięliśmy ze sobą świdry, co jak się potem okazało nie było posunięciem do końca przemyślanym.

Rano 12 marca lądowanie w Ułan-Bator, gdzie już czekała na nas nasza maszyna wraz z przewodnikiem „Suchym”. Jak się okazało był też jeszcze jeden pomagier, któremu nadaliśmy przydomek „Frodo Bagins” (od „Bagi”).. Teraz długa droga naszym radzieckim wozem terenowym „Uaz” do bazy. Ta maszyna była nie do zdarcia i nawet trudno do niej porównywał pseudoterenowe Toyoty, Suzuki czy inne takie zabawki.

Po drodze oczywiście nabyliśmy odpowiednie przynęty. Były to typowe mongolskie mormyszki wielkości paznokcia u kciuka (to te mniejsze). Zrozumieliśmy wtedy, że nasze polskie kiwoki na tej wyprawie się nie przydadzą – mówił o słynnych sprężynkach, że o szczecinie dzika nie wspomnę.

Wędkować mieliśmy na rzekach i w jeziorze Ogiy, które w czasie zeszłorocznej letniej wyprawy okazało się prawdziwym szczupakowo-okoniowym eldorado. Pierwszą bazę mieliśmy jednak niedaleko łowiska rzecznego, chyba na rzece Orhon (już nawet nie pamiętam). Pełni nadziei, po rozpakowaniu klamotów w naszej jurcie (tak, w jurcie, żadne tam hotele), ruszyliśmy na rekonesans. Pierwsza rzecz jaka nas uderzyła, to nie taki znowu wielki mróz. Myśleliśmy, że będzie gorzej. No, ale jak tłumaczyli miejscowi - wiosna już blisko. Drugie zaskoczenie – lód. Jak się okazało nasze maszynki do kręcenia są o jakiś metr za krótkie. Miejscami lód dochodzi? do 1,8 m!!! Na szczęście Suchy miał swój świder „przedłużany”, którym dowiercaliśmy otwory. Nie była to praca lekka, aczkolwiek z odpowiednim dopingiem do wykonania. Wiedzieliśmy już jednak, że polski sposób poszukiwania ryby zimą, polegający na wierceniu dużej ilości otworów, tu się nie sprawdzi. Tu dużo, to były 3 do 5 dziur dziennie.

Łowienie w rzece było specyficzne. Bagi ciągną nas na swoje letnie miejscówki (jamki). Tam z zapałem i ekscytacją wierciliśmy otwory. Te miejscówki dobre latem (ok. 2 m wody), zimą zamarzały albo do dna, albo pozostawało jakie? 20-30 cm do łapania. Gdy wody było 50 cm, to już widzieliśmy oczyma wyobraźni ryby, jakie tam się kryją.

W pierwszym dniu nasze nadzieje na duże ryby i obfite połowy zostały w sposób brutalny zweryfikowane. Jeden lenok Karola i nalim Lecha. Nalim to miętus. Ładny był. U mnie dwa brania – jedno zejście i jedno zerwanie żyłki. W międzyczasie Bagi zaprezentował nam miejscową metodę nęcenia (początkowo myśleliśmy, że za dużo wypił). Polega ona na wrzuceniu do otworu płaskich kamieni, o które ma pukać nasza olbrzymia mormyszka. To było oddziaływanie na ryby dźwiękiem. Oddziaływanie zapachem odbywało się przy pomocy zakładanego na mormyszki piskorza („piskor”), wielkości ok. 10 cm. Ten zestaw miał nam zapewnić sukces w połowach, co jak się później okazało w pewnym sensie się spełniło.

Wędkowanie w pierwszej bazie, na rzekach, pozwoliło nam poznać nowy gatunek zimowej ryby. Były to miętusy, które z zawzięciem łykały nasze duże mormyszki, a czasami także blachy. Ryby te łowiliśmy także w nocy, bo to wg Bagiego najlepsza na nie pora. Brały. Nocne połowy miętusów, w totalnej ciszy i ciemno?ciach rozświetlanych jedynie światłem naszych czołówek zapadły w pamięci chyba wszystkim uczestnikom wyprawy. No i nocny mróz (-20 – 30 stopni). Spanie w jurcie ma to do siebie, że jest tam ciepło, dopóki pali się w niej piecyk. Jak zgaśnie, zwykle nad ranem, robi się straszny ziąb. No, ale te zimne noce, to był jeden z elementów naszej mongolskiej przygody. Poza tym oczywiście jak na prawdziwych wędkarzy przystało, podczas wieczornych pogawędek obficie rozgrzewaliśmy się właściwymi trunkami, w tym polskim, znanym z zimowych (i nie tylko) wypraw krupnikiem (Dyzio pamiętał, co trzeba ze sobą zabrać).

Łapanie miętusów odbywało się wg „recepty” przedstawionej nam przez Bagiego. Mormysz z piskorem na dno i „puk, puk, puk ..... puk”. Ładne rybki brały – takie ok. 1,5 kg. No, ale rzeka nas znudziła. Liczyliśmy na coś więcej niż miętusy (na nie tak prawdę mówiąc nie liczyliśmy wcale). My chcemy szczupaków, okoni!!! Jedziemy więc na jezioro Ogiy.

Nowa jurta, nowi ludzie, nowe nadzieje, stary ból głowy. Jadąc pierwszy raz nad Ogiynurem widzimy wędkarzy (na rzece oprócz nas oczywiście nie było nikogo) i kupki usypanego lodu z wykutych dziur. Lód oczywiście bez zmian – 1,5 do 1,8 m.

Pogoda była piękna. W dzień w słoneczku nie mogliśmy siedzieć w swoich pływających kombinezonach (tak na marginesie, to trudno się tam było utopić, skoro lód miał prawie 2 metry). Po męczarniach związanych z wierceniem otworów, wreszcie łapiemy. łapiemy, łapiemy i ..... nic. Pierwszy dzień na jeziorze bez ryby. Miałem wprawdzie odjazd, ale po wyciągnięciu około 30 metrów żyłki, pewnie szczupak porwał zestaw.

Fajnie łowili miejscowi. Pierzchnia i łopata do lodu, kawał kija od szczotki jako wędka (dodatkowo ze sznureczkiem nakładanym na rękę, żeby szczuka wędki nie zabrała), no i blacha pokroju naszej algi 4. No, ale podobno szczuka i okoń są i to nie małe. Jak się okazało nie dane nam było się o tym przekonać. Małe szczupaczki padły (Lecho), kilka okoni też (ja), ale generalnie bryndza. Ryby w jeziorze trzeba szukać, co jest prawie nie możliwe przy 2 metrach lodu i braku odpowiednich narzędzi.

Pewnego dnia przeżyliśmy też na lodzie burzę śnieżną, co było wrażeniem niezapomnianym.

Oczywiście po jeziorze poruszaliśmy się naszym wozem, odwiedzajac w przerwach między wędkowaniem ukryty w jego tylnej części barek.

Po niepowodzeniach na jeziorze, znowu skierowaliśmy się na rzekę – Tamir. Rzeka ta jest znana chyba wszystkim wędkarzom, którzy odwiedzili Mongolię (latem, bo w zimie nasza wyprawa była podobno pionierską). Na Tamirze znowu nalim, ale już w większych ilościach. Nauczyliśmy się go łapać. Żyłka 0,30-0,40, duża mormysz i piskor, no i jak weźmie to do góry, bo się skubany zwija w kłąbek i blokuje w otworze. I tak sobie łapaliśmy te kilka dni do końca pobytu na mongolskim stepie.

Jadła w chińskiej knajpie w Ułan-Bator oraz pierwszego po tygodniu prysznica nigdy nie zaponę. Jeszcze parę godzin koczowania na lotnisku w stolicy Mongolii (znowu samolot opóźniony) i już wracamy. Na Szeremietiewie znowu przejścia ze sklepami bezcłowymi, trochę zabaw z wilkami (nabyliśmy w Mongolii skóry tych zwierzątek) i już w domu. Te kilkanaście godzin podróży upłynęło bardzo szybko. Powoli wracaćy już wspomnienia przeżytej przygody.

Powrót do Warszawy wieczorem 10 marca i podróż do Białego. Pozostały wspomnienia, film i zdjęcia, z naszej chyba wyprawy życia. Chyba, bo znając zacięcie klubowych kolegów, w zimie kolejny wyjazd. Dokąd, tego chyba nikt jeszcze nie wie.